Latest Entries »

Power GirlJest to metoda, którą już kiedyś wykorzystywałem, by motywować się do pisania swojej powieści. Nie przestałem z niej korzystać, bo okazała się nieskuteczna, ale dlatego, że w trakcie pisania natrafiłem na ślepą uliczkę i dosłownie nie wiedziałem, co napisać i jak dalej poprowadzić fabułę. Zanim to jednak nastąpiło, byłem w stanie pisać po kilkanaście stron formatu A4 dziennie – właśnie dzięki tej metodzie.

Co to za metoda? Po prostu nie wypuszczałem siebie z łóżka, dopóki nie napiszę określonej ilości stron. Tym samym nie pozwalałem sobie na to, by włączyć komputer – od którego jestem uzależniony – dopóki to nie będzie zrobione.

Wiedziałem, że odkładając zabranie się do pracy tylko sobie szkodzę, więc mój opór nie trwał długo.

Jeśli chodzi o rysowanie, to zrezygnowałem z zatrzymywania siebie w łóżku i ograniczyłem się tylko do nie pozwalania sobie na to, by siąść przed komputerem bez wykonania codziennej porcji pracy. Rezultat przedstawiam powyżej. Jest to pierwsza praca, jaką dokończyłem po długim czasie niemocy twórczej. Miała ona różne przyczyny: podchodziłem do rysowania zbyt perfekcjonistycznie i obawiałem się, że rysunek zepsuję – albo byłem tak podekscytowany nowym pomysłem, że starsze rysunki pozostawiałem niedokończone.

Co ciekawe, nadal jestem podekscytowany nowymi pomysłami, ale z innego, zdrowszego powodu: chcę je zobaczyć, gdy będą tak dopracowane, jak ten tutaj (z tego samego powodu chce mi się nagle kończyć starsze prace). Dlatego kończenie prac stało się priorytetem.

Owszem, bywało tak, że odczuwałem zniechęcenie na sam widok tego, co miałem danego dnia pokolorować, przekonany, że robię zbyt wolne postępy. Mówiłem sobie wtedy jednak, że skoro już narzekam na wolne postępy, to na pewno nie pozwolę sobie na to, by być o dzień pracy w plecy i by zostawić to, co już dzisiaj mi się nie chce robić, na jutro. Wolałem już przez te, dajmy na to, pół godziny zrobić „bazę” pod jutrzejsze kolorowanie niż wydłużać sobie jutrzejszą pracę przez zaniechanie tego do pięciu godzin.

Oczywiście, mam świadomość tego, że ta metoda w moim przypadku sprawdza się dlatego, że prowadzę tryb życia, który mi na niedopuszczanie się do komputera przez parę godzin z rzędu pozwala. Sądzę jednak, że jeśli naprawdę komuś zależy, to i nawet pracując po powrocie z pracy, po godzinie dziennie do celu dojdzie. Chociaż nie każdy jest uzależniony od komputera jak ja, wierzę, że każdy z nas ma pokusy, które jest mu na tyle ciężko zwalczać, że będzie wolał popracować półtorej godziny niż opierać się jej przez trzy.

Może to być ulubiony serial (dodatkowa motywacja, by go przez ociąganie się nie przegapić), gorąca kawa lub gra komputerowa czekająca na dokończenie.

Jeśli chcesz mieć porównanie, to z pracą nad szkicem i konturami tego rysunku ociągałem się przez prawie trzy tygodnie. Gdy zacząłem stosować tą technikę, całość pokolorowałem w osiem dni, pracując po kilka godzin dziennie, co jest wynikiem niezłym. Skończyłbym szybciej, gdyby nie to, że były dni, gdy spędzałem zbyt dużo czasu na detalach, w obawie, że rysunek jednym nieostrożnym ruchem zepsuję (no, ale przynajmniej nie pozwoliłem, aby mnie to powstrzymało przed dokończeniem pracy w ogóle).

To chyba wszystko, co powinieneś wiedzieć na temat tej metody. Mam nadzieję, że będzie ci dobrze służyć.

Power Girl

Jakub „Antypaladyn Pedigri” Luberda, 4 Grudzień 2014, 02:19, Rabka-Zdrój.

P.S. Jeśli sądzisz, że ta metoda może komuś pomóc, bardzo proszę, skorzystaj z poniższych przycisków udostępniania. To zajmie tylko parę sekund, a pomoże również mojemu blogowi. Z góry dziękuję.

Czy wydaje ci się, że niosąc życiowy krzyż pod górę osobistej Golgoty niesiesz drewno do lasu?

Początkowo zamierzałem rozpocząć ten artykuł słowami:

„Jeśli czytałeś mój poprzedni wpis zatytułowany ‚Zapytałem podświadomość, czemu celebryci zawdzięczają życiowy sukces i sławę’, to zapewne pamiętasz fragment, w którym opisywałem dosyć problematyczną sytuację, w jakiej się nie tak dawno temu znalazłem.”

…co pewnie miałoby sens, gdyby nie to, że zdecydowałem się opublikować ten artykuł dopiero w rocznicę jego powstania (na całe szczęście pisałem o czymś bardziej uniwersalnym i ponadczasowym, dzięki czemu nie stracił on wiele na aktualności). Zamiast więc naprawiać to intro jak satelitę na orbicie Sedny, w którą jeszcze przed moim przybyciem kosmiczny gruz z ćwierciliard razy przypier…lić zdąży – od razu przejdę do tego, o czym chciałem pisać.

To, do czego zmusiła mnie moja ówczesna sytuacja, przypominało pielgrzymkę rodziców przyszłego „chodzącego po wodzie”, podczas której pocałowali oni więcej klamek kołatek niż żab, jakie musiała pocałować księżniczka, zanim trafiła na zaklętego księcia (nie mogli oni jednak przewidzieć, że liczba zakwaterowanych w Betlejem osiągnie poziom, jaki każe sądzić, że w okolicy odbywają się rozgrywki Euro); wystarczy powiedzieć, że wylądowałem po szyję w… [przypomniał sobie o kim właściwie pisze] w… w tym, w czym wylądowała biblijna „rodzina patchworkowa”, gdy trafiła do stajni Augiasza (jeśli dobrze pamiętam imię zacnego gospodarza).

Szkoda, że bliżej Halloween nie wypadają Walentynki…

Podobieństwa się jednak na tym nie kończą – podczas gdy na nich presję wywierała i ograniczała czasowo – przepraszam za wyrażenie – domokrążna klinika aborcji prewencyjnej imienia Heroda Wielkiego, ja byłem pod presją czasu z powodu codwutygodniowych, niemałych opłat karnych (bankowych), które zaczęły napływać właśnie wtedy, gdy każda pojedyncza złotówka była na wagę trzydziestu srebrników.

To sprawiło jednak, że zacząłem się nad tym zastanawiać.
Pomyślałem sobie, że problemy życiowe przypominają pod wieloma względami zdradliwego Judasza: przychodzą z nieoczekiwanej strony („Siema, Jezus! Nie masz nic przeciwko, że przyprowadziłem do naszej sekretnej jaskini spotkań paru legionistów? Świetnie! Wiedziałem, że się zgodzisz!”), by w najmniej oczekiwanym momencie i bez wyraźnego powodu zadać „przysłowiowy” cios w plecy i zaprowadzić możliwie jak największe zamieszanie w naszym życiu (w moim przypadku było tak, że rok, jaki przeżyłem w spartańskich warunkach rozpoczął się dla mnie dokładnie w tym samym dniu, w którym – po wielu ciężkich próbach – wreszcie zaliczyłem półrocze z gramatyki opisowej).

Czasem wydają się pojawić w naszym życiu tylko po to, by przegrać z naszą wolą przetrwania i pójść się bujać jak Judasz na gałęzi. Nie wierzę natomiast, że jest odwrotnie – że człowiek urodził się po to, aby dać się swoim problemom życiowym pokonać i popełnić umysłowe [eskapizm], duchowe [zejście na drogę przestępstwa] czy fizyczne samobójstwo.

{Choćby nie wiem jak ciężko było, zawsze myślę sobie, że jeśli los (Góra, jeśli ktoś woli) z góry zaplanowała całe moje życie, to musi też czuwać nad tym, bym dożył momentu, w którym mam doświadczyć tego, co dla mnie przygotowała. To przywraca mi wiarę w to, że przetrwam wszystko, co przeżywam obecnie, choćby nie wiem jak ciężka moja sytuacja była i jak nieprawdopodobne się wyjście z tego wydawało (tak, znam to podłe uczucie, gdy nie jesteś w stanie pomyśleć o żadnym sposobie, w jaki jutro mogłoby twoją sytuację zmienić i gdy masz przekonanie, że już całe twoje życie [a przynajmniej duża jego część] taka będzie). To trochę jak z powieścią – wiesz, że główny bohater nie zginie dopóki masz jeszcze połowę książki przed sobą).

„Powróć do mnie, gdy mgła snu już opadnie.
Powróć do mnie silniejsza niż przedtem.
Życzę ci, abyś tonąc w kojących strumieniach czasu,
poczuła wdzięczność za to, że dane ci było przeżyć kolejny dzień,
albowiem dla każdego z nas przyjdzie czas,
gdy zapadnie w sen, z którego już nigdy nie przebudzi się.”
~Assemblage 23 „Lullaby”.

Napisałem „czasem wydają się pojawiać w naszym życiu tylko po to…”, bo wiem, że problemy życiowe i przeżycia przypominające drogę krzyżową mogą być dla nas źródłem wartościowych przemyśleń, praktycznego doświadczenia, przemian wewnętrznych i siły duchowej, będącej w stanie zmienić filozofię człowieka z „w proch się obrócę” w „po moim trupie!” i postawić go na nogi jak Jezusa Chrystusa po tym, jak został na całe trzy dni rozłączony z serwerem rzeczywistości (i obudził się w szczelnie zamkniętej jaskini, jak po jakiejś dzikiej, mocno zakarpianej winem imprezie).

Stwierdzam jednak z przykrością, że większość ludzi prędzej wyciągnęłoby gwoździe z własnych, przybitych do krzyża dłoni (lub banknot z dna akwarium pełnego żyletek, jeśli ktoś woli) niż konstruktywne wnioski z niepowodzeń i nieszczęść, jakich doświadczyli (przychodzą mi tutaj na myśl dzieci Judasza – [niedoszli] samobójcy. Szczególnie na miano dzieci Judasza zasługują ci, którzy uciekają w samobójstwo, zostawiając osoby od nich zależne na lodzie – i to lodzie, który aż iskrzy się od soli).

Nie mam tutaj na myśli prostych wniosków przypominających psychologiczne mechanizmy obronne w rodzaju: „Na przyszłość muszę być ostrożniejszy i pamiętać, aby się tego wystrzegać”, bo pomimo tego, że taka postawa jest pożądana, gdy nieszczęście jest wynikiem twojej bezmyślności, nieostrożności lub przypadku (trudno bowiem oczekiwać, by przeciętny człowiek był w stanie wyciągnąć poważniejsze wnioski z tego, że pędzący w kierunku gwoździa młotek „potrącił” palca jak samochód sarnę na drodze), nie pomaga ona w przypadku, gdy nieszczęście wynika z wyrządzonej komuś szkody lub krzywdy.

Napisałbym: „Wszystko, co robisz do ciebie wraca” (co się ładnie w języku angielskim rymuje – „All you do comes back to you”) i „Okradając naród, okradasz swoje dzieci z przyszłości”, ale politycy wychodzą z założenia, że to właśnie dla swoich dzieci muszą swój naród okradać, bo jeśli oni tego nie zrobią, to zrobi to ktoś inny.

Jeśli jednak nieszczęście jest rezultatem działania na koszt kogoś, kto sobie na to – obiektywnie rzecz biorąc – nie zasłużył, to całkiem prawdopodobne, że na tego, co zawinił będą spadać podobne nieszczęścia (nawet jeśli podobieństwo kończy się na zasadzie „strata za stratę”, „ból za ból” czy „kłótnia za kłótnię” i na tym, jak poważna jest odpłata) i to za każdym razem, gdy zadziała na cudzą szkodę – dopóty, dopóki nie nauczy się postępować lepiej.

Czasem siły wyższe chcą pokazać związek między uczynkiem a konsekwencją natychmiast, aby nie można było kary przypadkowi przypisać i najwyraźniej widać to na przykładzie nagrań przedstawiających przypadki „natychmiastowej karmy”.

Jeśli pani Karma mówi „siedź”, to usiądziesz choćbyś miał sobie nawet tyłek na podłodze odmrozić.

I zapamiętaj sobie raz na zawsze, by nie żałować w przyszłości – nigdy nie zadzieraj z tym, co sprawy z prawami fizyki załatwia po znajomości!

„Przez cier(pie)nie do gwiazd”, jak mówi łacińskie przysłowie. Tak jasnego Syriusza jak on, to jeszcze chyba nikt inny na oczy nie widział…

Powiesz o nim „pies”, a może on dzielnie trzyma liczebność światowej populacji idiotów w ryzach?

Oczywiście, nie wierzyłbym w przypadki „natychmiastowej karmy”, gdybym niejednokrotnie nie doświadczył jej działania na własnej skórze (przy czym muszę zaznaczyć, że nie tylko czyny i słowa, ale również myśli spotykają się z biczującą odpowiedzią ze strony karmy – tym bardziej, jeśli wiesz, że myśl jest zła jak bity latami pies, a nie robisz nic, by ją powstrzymać [„A niech sobie pobiega!”]).

Odkąd tylko pamiętam, czułem obecność „anioła stróża”, który jednak bardziej przypominał policję myśli z książki George’a Orwella pt. „1984”, a to dlatego, że jeśli przez moją głowę przewinęła się moralnie niewłaściwa lub niezgodna z moimi wartościami lub przekonaniami myśl, natychmiast sprawiał on, bym boleśnie zahaczył stopą lub goleniem o nogę najbliższego krzesła, stołu, łóżka (zawsze w dzień); naruszył zęba, który do tamtej pory mnie nie bolał; przygryzł sobie język; prostując się, uderzył o coś głową czy też upuścił kanapkę na podłogę (zdarzało mi się to nadzwyczaj często, bez względu na to, jak pewnie ją trzymałem) itd.

Ciekawe, ile przysłów dałoby się przerobić, by do tej sytuacji pasowały. Głupiemu zawsze piłka w oczy. Kolega strzela, Pan Bóg piłki nosi. Gdyby nóżka nie strzelała, to by główka nie dostała.

Największy problem polegał jednak na tym, że byłem karany za moje myśli, gdy jeszcze nie zdążyłem uświadomić sobie ich istnienia, a co dopiero znaczenia (chyba już nigdy nie dowiem się, czy byłem przez Górę oceniany za „osiągi” supermocy [np. czytanie Bogu w myślach], jakimi zapomniała mnie przy narodzinach obdarzyć…).

W związku z tym przypominam sobie sytuację sprzed… nie mniej niż dwóch i nie więcej niż trzech lat. Chodzi o pomysł, który pojawił się w progu mojej świadomości, gdy byłem akurat w łazience. Pomysł ten najwyraźniej kierował się komunikatami GPS-a (który – swoją drogą – nadal potrafi wyprowadzić kierowcę nie tyle w pole, co na sam środek jeziora), bowiem nie wierzę, by pomysł tak głupi jak wirus, który nie ma zielonego pojęcia jak się rozmnażać, samodzielnie dotarł do mojego umysłu.

Pamiętam, że pomyślałem wtedy o tym, w jaki sposób skorzystać materialnie na skojarzeniu symboliki afrykańskich religii z elementami identyfikacji wizualnej (np. logotypów) wielkich koncernów w celach reklamowych. Mówiąc krótko, widok symbolu religijnego miał przywoływać na myśl element oprawy graficznej przedsiębiorstwa lub produktu (np. kolorystykę, czcionkę, logotyp).

Od osiągnięcia celu dzieliło mnie już tylko trzydzieści srebrników…

Znajdź dziesięć różnic pomiędzy przywłaszczaniem symboliki religijnej a przywłaszczeniem symboliki ideologicznej. Wrócę w następnym wcieleniu, aby zobaczyć, jak ci poszło…

…do czasu, gdy wydarzyła się następująca rzecz…

Zaledwie chwilę po tym, jak owy pomysł przyszedł mi do głowy, gwałtownie pękła bateria łazienkowa osadzona w ścianie przy której stałem. Poczułem się jak Mojżesz, bo woda tryskała jak ze skały. Gdy jednak okazało się, że nie miała ona zamiaru przestać, ponownie poczułem się jak Mojżesz – tylko tym razem, jakby się nade mną morze zamknęło…

Co najciekawsze, nie zdążyłem tej baterii nawet dotknąć. Nie było żadnej zmiany warunków w pomieszczeniu, którymi można byłoby to wytłumaczyć. Jedyne alternatywne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy to takie, że  to ekstremalny przypadek synchronizacji lub niesamowity zbieg okoliczności (ewentualnie niewiarygodnie wielka złośliwość rzeczy martwych).

Zastanawiam się, co bardziej rozzłościło siły wyższe – czy to, że (a) przyjąłem, że czarni są głupi i naiwni, (b) naruszyłem przykazanie „Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną”, (c) uznałem, że afrykańscy bogowie nie istnieją, więc nie zasługują na poważne traktowanie, (d) myślałem o sprzeniewierzeniu się własnym zasadom, czy też to, że (e) materialistycznie potraktowałem cudzą religię? (Z jakiegoś powodu przypomniało mi to laureata nagrody Darwina [to nagrody przyznawane za najgłupszą śmierć] z 1999 roku, który podczas burzy z piorunami, jaka zastała go i jego dwóch przyjaciół na łodzi na jeziorze Caddo w Teksasie, rozłożył ramiona jak ukrzyżowany Chrystus i zawołał „No dalej, Boże, wal śmiało!”, co też Bóg [lub dziwny zbieg okoliczności, jak kto woli] uczynił).

Nosi celownik na piersi, a potem się jeszcze dziwi, że do niego strzelali. Cymbał.

Jednym z powodów, dla którego napisałem ten tekst w nieco humorystycznym tonie jest ten, iż podejrzewałem, że ciężko będzie wam w to uwierzyć. W ten sposób ci, którzy w to nie wierzą, potraktują to jako komedię, a ci, którzy mieli podobne doświadczenia natychmiast będą wiedzieć, co jest tak na poważnie, a co nie. Ja wiem, że co najmniej trzy inne osoby, które były wówczas w domu to pamiętają (najbardziej ta, która zaraz po tym próbowała dopływ wody zamknąć i ta, której przypadło naprawianie tej awarii) i to mi wystarczy.

Nie był to jednak jedyny przypadek „natychmiastowej karmy”.

a) Dawno temu napisałem solucję do gry Fallout 2 (myślę, że nadal ją mam). Pewnego dnia pisałem fragment o ślepym szamanie o imieniu Hakunin, który potrzebował pomocy gracza, bo zmutowane, mięsożerne rośliny zadomowiły się w jego ogródku; zażartowałem sobie z jego ślepoty i dokładnie w tym momencie monitor zrobił się czarny, zabierając pracę z ostatnich dziesięciu minut ze sobą (najpewniej do programistycznego astralu, gdzie niezapisane i niedostarczone fragmenty kodu parzą się i mutują jak wirusy, a może nawet przepoczwarzają się w coś więcej).

b) Niemal to samo przydarzyło mi się, gdy siedziałem przy komputerze, pisząc drugą wersję (niepublikowanej) powieści pt. „Ponad Janaakiem” (nie mylić z amatorskim opowiadaniem pornograficznym „Ponad Jankiem”. „Janaak” [czyt. Dżi-naak] to piekło z gry „Septerra Core”, jak również nazwisko jednego z jej twórców. Nie ma się co tłumaczyć – słowo mi się spodobało, a że młody byłem, to zapożyczyłem). Komputer „zgasł” dokładnie w tym momencie, gdy chciałem zasugerować, że bóg nie jest nieomylny (chociaż byli to fikcyjni bogowie, były tam aluzje do wydarzeń biblijnych. Zasugerowałem na przykład, że bogini śmierci spuściła wodę w bagnie otaczającym jej cytadelę, by odzyskać dusze, które uciekły do wody przed czekającym je osądzeniem i że to zbiegło się w czasie z biblijnym potopem).

Ten symbol mówi o relacjach w miejscu pracy – strzałka po prawo obrabia d…ę tej po lewo za to, że lewa włazi w d…ę tej na szczycie, ta na szczycie dobiera się tej po prawo do d…y – za namową lewej oczywiście!

c) W drodze powrotnej z zajęć na uczelni, naśmiewałem się z image’u Marylina Mansona. Mocno padało. Tak się złożyło, że przechodziłem akurat koło szkoły podstawowej, której ogrodzenie biegnie tuż obok chodnika. W momencie, gdy oddawałem się wesołym myślom o M.M., znalazłem się dokładnie przy wielkiej kałuży, przez którą przejechał pędzący samochód. Nie miałem dokąd uciec. Nie miałem czasu na to, by pomyśleć o tym, by się cofnąć, a nawet gdybym miał, to pewnie i tak bym nie zdążył. Przez moment poczułem się jak w sowieckiej Rosji, bo to samochód zrobił mi myjnię.

d) Działo się to parę lat temu, w zimie. Siedziałem z niemal całą moją rodziną w pokoju najmłodszego brata, oglądając telewizję. W pewnej chwili poczułem dziwnie znajomy zapach i oskarżyłem ojca o to, że pił (podczas gdy nie powinien), bo czuć było od niego przetrawionym alkoholem, czemu bardzo stanowczo zaprzeczył (później okazało się, że był to najprawdopodobniej tylko zapach starego popiołu w piecu albo taniego napoju gazowego o smaku jabłkowym [zalatywał fermentem]).

Chociaż konflikt został szybko zażegnany, na rezultat „Nie mów fałszywego świadectwa…” nie musiałem długo czekać. W tym samym pokoju przy komputerze siedział brat z kuzynem. Komputer się zaciął i kuzyn – jak na komputerowego analfabetę przystało – odruchowo wcisnął „power”, czego – z tego, co wiem – robić nie wolno, gdy coś się na dysku zapisuje (a pobierały mi się pliki). Efekt tego był taki, że komputer się już więcej nie uruchomił, a ja straciłem przeważającą część zapisanych na komputerze plików – z tymi  najważniejszymi włącznie.

Przynajmniej teraz będzie ze swoim awatarem z nieutrzymywanego już konta w World of Warcraft dopóki reinkarnacja ich nie rozłączy… a nie, w Chinach oficjalnie zakazali reinkarnacji, więc jest bezpieczny.

e) Zobaczyłem, że jednej z dwóch przechodzących obok mnie osób wypadła tak po prostu złotówka na ulicę. W normalnej sytuacji bym ją tej osobie oddał, ale miałem ochotę na coś słodkiego i nie miałem ani grosza przy sobie, toteż ją zatrzymałem. Nie nacieszyłem się nią jednak długo, bo kawałek dalej jakiś żul poprosił mnie akurat o złotówkę. Gdyby próbował mną manipulować – jak już się zresztą nieraz zdarzyło – najpewniej skłamałbym, że jej nie mam, ale facet mówił wprost, że chce na papierosy, a pieniądz nie był mój, więc mu go dałem. Chociaż możesz powiedzieć, że to naiwnie z mojej strony, z doświadczenia wiem, że cokolwiek, co zostało mi podarowane, a co miało – powiedzmy – wątpliwą historię, bardzo szybko się psuło, również przez nieszczęścia, jakie zdawały się przyciągać.

{to nie pierwszy raz, gdy moja uczciwość była sprawdzana – gdy byłem jeszcze dzieckiem, wszedłem do sklepu, gdzie ktoś zostawił 10 zł, ale nie na ladzie tylko na półce przed nią. Pomyślałem sobie, że to nie zapłata za zakupy, bo gdyby nią była, to już dawno leżałaby w kasie/szufladzie. Przyznam, że przywłaszczyłbym sobie to 10 zł, gdyby nie to, że dokładnie w momencie, gdy miałem po nie sięgnąć, z zaplecza wyszła sprzedawczyni. Z jej pozycji było dobrze półkę z dziesiątką widać, więc postanowiłem nie ryzykować i ją jej po prostu oddałem.

Jak odpłacasz się społeczeństwu złem, karma zawsze wypłaca ci z niego resztę.

Tak się odpłacasz społeczeństwu? Czekaj, Mademoiselle Karma wyda ci resztę.

Wiele lat później, gdy wracałem z uczelni (był późny wieczór i niesamowicie ciężka zimowa pogoda), kierowca wydał mi po ciemku o 10 zł za dużo. Oddałem mu je jednak natychmiast, bez żadnych oporów. I nie żałuję. Gdybym je sobie coś za nie kupił, dziś nie pamiętałbym nawet, co to było, a tak do dziś pamiętam jak mi kierowca ładnie za to podziękował. Może nie ma to materialnej wartości, ale dla mnie ma wartość to, co sobie w ten sposób udowodniłem (inni kupują sobie wielkie i szybkie samochody, by udowodnić sobie, jacy są męscy. Jeszcze inni zdobywają szczyty górskie, by udowodnić przed sobą, że są odważni czy też wyjątkowi i potężni. Ja lubię sobie udowadniać, że nadal jestem wierny swoim zasadom)}.

f) Nie pamiętam, o czym dokładnie pomyślałem (mam tylko niejasne wrażenie, że była to uporczywa i głupia myśl o seksie i aniołach), ale pamiętam, że grając w Diablo II z dodatkiem Lord of Destruction, znalazłem wysokiej klasy unikalny przedmiot i to bardzo rzadki. Wiedziałem, że w momencie, gdy znajdzie się on w moim inwentarzu i zakończę grę, zapisując ją (te opcje są połączone) będzie on już na zawsze mój. Po cichu prosiłem siły wyższe, aby się mi to udało, ale chyba zrozumiały to na opak, bo w momencie, gdy wziąłem przedmiot do wirtualnych rąk… gra się zawiesiła… Chciałbym móc powiedzieć, że żartuję…

Nie miałem powodu prosić sił wyższych o pomoc. Nie przypominam sobie żadnego innego przypadku zawieszenia się gry podczas zapisywania. Nie miałem awaryjnego komputera. Nie miałem zainstalowanych modów, więc kod gry nie został naruszony. Podejrzewam, że prosiłem, bo wiedziałem, jaki los potrafi być złośliwy (a może podświadomie przeczuwałem przyszłość? To nie byłby pierwszy raz).

Boże, potrzebowałem tej elitarnej piki, żeby ci służyć! Jak myślisz, że po co chodziłem zabijać samego diabła i jego braci raz po raz i dwa po dwa? Chyba nie dla unikalnych przedmiotów, co? No dobrze, dla nich też… ale ty to rozumiesz, prawda? Jak Twój syn, Jezus, zszedł do piekła to pewnie też przyniósł stamtąd jakieś fajne unikaty, nie? No widzisz!

{W momencie, gdy pisałem powyższe słowa, przez okno na pierwszym piętrze wskoczył mi do pokoju konik polny. Nie wiem, jak to zrobił, bo okno jest bardzo szczelnie zasłonięte firanką. Powiedziałbym, że to synchronizacją, ale nie mam pojęcia co takiego ten konik polny ma symbolizować…}.

g) Nie dalej jak dwa lata temu prosiłem osobę z mojej rodziny o to, aby nie zabijała pająków i zamiast tego mówiła mi, gdy jakiegoś zobaczy, bo ja go wtedy na zewnątrz wyniosę. Nie posłuchała i nie dała mi szansy go ocalić. Zaraz po jego zabiciu trąciła łokciem szklankę z pastą i szczoteczką do zębów (trzymała je w kuchni), a ta rozbiła się na podłodze. Chwilę potem próbowała przestawić wózek dziecięcy i przytrzasnęła sobie przy tym bardzo boleśnie palec (jego częścią).

h) To również nie było dawno. Osoba, o której piszę nagle dostała dochodową fuchę i pomyślała sobie, że oszczędzi kasę, nie dokładając się do wspólnych rachunków. Najpierw w jej samochód (służbowy) uderzył inny kierowca. W wyniku tego trzeba było kupić nową i nie tak znowu tanią lampę z przodu. To odbiło się na tym, ile jej szef był jej w stanie zapłacić. Potem przywiozła pojazd (na tym polegała jej fucha) i nie zamknęła go na noc. W wyniku tego musiała się po nocy za jakimiś gów…ami uganiać, którzy z niego radio ukraść zdążyli. Niedługo potem pojechała kolejnym pojazdem i pojawiła się w nim usterka, za którą dostała bardzo duży mandat. Normalnie pracodawca powinien ponosić koszty awarii, a nie jego kierowca, ale skończyło się tak, że ani za mandat, ani za jego pracę nie zapłacił, bo – jak na prawdziwego oszusta przystało – zaczął się przed tą osobą ukrywać, kiedy tylko ją zobaczył.

Jestem pewien, że w apokryfach – fragmentach wyciętych z Biblii – Jezus zmiatał hordy zombie falami energii i ujeżdżał welociraptory, a nam dane było tylko przewracanie stołów w świątyni zobaczyć.

Ostatnio uświadomiłem sobie, że całe moje dzieciństwo było jedną wielką lekcją pt. „Co cię spotka, gdy będziesz próbował żyć i zarabiać cudzym kosztem i gdy nie będziesz szanował cudzych pieniędzy”. Dużo by tu opowiadać. Wystarczy jednak jeśli powiem, że osoba, która posłużyła mi za antyprzykład przez całe swoje życie przyciągała osoby (nawet zupełnie jej obce), które robiły jej to, co – szczególnie, gdy piła – robiła innym… osoby z natury tak nieuczciwe, jaką sama potrafiła być (chociaż ciężko mi w to uwierzyć, patrząc na jej obecne zachowanie mam wrażenie, że wyciągnęła z tego jakieś wnioski).

Pamiętam, że takich przypadków było znacznie więcej, jednak prędzej przypomniałbym sobie o czym śniłem, gdy szczytem moich marzeń było uniknięcie leżakowania niż to, co zrobiłem i o czym pomyślałem, zanim mi się za to od karmy oberwało (jeśli jednak chodzi o moment tuż po tym, jak mnie to spotkało, niemal w każdym przypadku wiedziałem za co to było).

„Kobieta zderzyła się z łosiem, jadąc odwiedzić w szpitalu siostrę, która zderzyła się z łosiem.”

To tyle, jeśli chodzi o „madmozellę” karmę. Początkowo tekst miał być krótki i prosty jak sznur wisielca, ale tak już mam, że to, o czym naprawdę chcę pisać objawia się dopiero po tym, jak zacznę pisać na zupełnie inny temat, co niestety zaburza strukturę tekstu. Tak samo było w przypadku tekstu komediowego o seksizmie i mizoginizmie, ale cóż zrobić…

Możesz się zastanawiać, dlaczego w wielu przypadkach spotkało mnie to za niestosowne myśli o sprawach duchowych, a nie spotkało mnie to za pisanie tego tekstu, który przecież żartuje sobie z religii, tabu i ludzkiej tragedii. To nie tak, że zabrałem się za ten tekst z myślą „Och, to dziś napiszę tekst, w którym ponabijam się z historii biblijnych i samobójstwa”. Możesz wierzyć lub nie, ale coś podświadomie „przejęło” ten tekst, podkusiło mnie, bym o tym pisał i bym pisał dokładnie w taki sposób – to było jak bardzo specyficzna, ograniczona tematycznie i stylistycznie wena. Powód poznałem dopiero 14 godzin później, gdy dowiedziałem się, że członek rodziny osoby mi bliskiej popełnił samobójstwo. Powiesił się.

Owe czternaście godzin dzieliło moment dowiedzenia się o śmierci tej osoby od momentu zakończenia pracy nad niniejszym artykułem. Ostatnimi słowami, jakie tamtego dnia naniosłem na „papier” były słowa: „tak jak Judasz”.

Bateria pozostawiła list pożegnalny. Napisała w nim, że czuje się ciągle wykorzystywana w związkach ze sprzętami, w których zawsze jest „tą drugą” i które wyciskają z niej wszystkie soki. Jest na granicy wyczerpania i ma dość takiego (u)życia.

Czy teraz już rozumiesz, dlaczego ta siła chciała, abym pisał o samobójstwie Judasza?

Jeśli tak, to dobrze. Teraz jeszcze chciałbym powrócić na chwilę do tego, o czym pisałem w tytule…

Gdy w końcu rozwiązałem te duże i długotrwałe problemy, o których pisałem na początku, uświadomiłem sobie coś istotnego o celu życia – to, że problemy są jakby awaryjnym substytutem celu w życiu.

Dopóki miałem problem, miałem poczucie, że miałem zadanie, które musiałem wykonać w określonym czasie.

Oczywiście, jak każdy człowiek nie chcę problemów, ale po tym, jak je rozwiązałem, poczułem jakąś zastanawiającą bezcelowość życia. Wydarzenia w życiu nie zdawały się składać na logiczną całość, nie zdawały się do niczego prowadzić. To tak, jakbyś próbował zbudować karierę, pracując przez krótkie okresy czasu w zawodach, które nic a nic nie łączy (więc ani nie stajesz się w niczym naprawdę dobry, ani nie jesteś w stanie skorzystać z doświadczeń z poprzedniej pracy i nie jesteś w stanie znaleźć dla siebie żadnej misji w życiu).

Tak więc problemy pozwalają nie myśleć o problemach egzystencjalnych, odciągają od myślenia o nich… zastępują wewnętrzną depresję, dla której nie ma łatwego rozwiązania i która nie wyznacza konkretnego terminu zakończenia – zewnętrzną, która jasno (zazwyczaj) określa termin rozwiązania i warunki, np. „idź na tą rozmowę o pracy”, „zarób na materiały potrzebne do pozbycia się tej usterki”, „poczekaj te dwa miesiące na załatwienie formalności” itd. (oczywiście inaczej jest z problemami, o których wiesz, że będziesz je miał przez całe życie).

Tak sobie też myślałem o tym, że nie osiągnąłem w życiu nic co miałoby wartość w społeczeństwie, co byłoby symbolem statusu (co oczywiście nie jest do końca prawdą – zdążyłem m.in. zostać dwukrotnie „mikrogwiazdą” [w drugim przypadku z licznym gronem antyfanów, którzy trzymali moje ego w ryzach]) i przyszło mi coś do głowy…

Tak jak teraz bez znaczenia jest to, co wypracowuję dla zaświatów, tak w zaświatach kompletnie bez znaczenia dla mojego następnego życia będzie to, że np. kupiłem sobie nowy telewizor plazmowy (mogę nawet dostać ochrzan za to, że za dużo czasu poświęciłem na uganianie się za rozgłosem, podczas gdy moim zadaniem było złamanie ego, bo Chinom potrzebny jest polityk, który rozumie biedę i nie pozwoli uprzywilejowanej pozycji uderzyć sobie do głowy).

Jezus pogonił banksterów gdzie pieprz rośnie, a że pieprz rośnie w Ameryce Północnej, to stamtąd próbują mu teraz świątynię obciążoną kredytem hipotecznym zająć.

Czasem odnoszę wrażenie, że moje życie składa się z licznych niepowiązanych ze sobą zdarzeń, które najczęściej nie trwają długo i są bez znaczenia dla życia doczesnego. Sądzę, że życie to zbiór przewinień z przeszłości, które muszę odkupić i lekcji, które muszę przepracować. Przepracowanie ich gwarantuje, że długi karmiczne i lekcje do odrobienia się nie skumulują, nie zostaną przeniesione do następnego życia, a kolejne życie stanie się nieporównywalnie łatwiejsze (ktoś może powiedzieć, że wiara w reinkarnację jest głupia, ale ja mówię, że przekonanie, że Bóg gra w kości i jedni rodzą się z dobrym życiem i nigdy nie doświadczają trudnego życia, a inni rodzą się w ciężkich warunkach bez żadnego powodu i nie mają szans na dobre następne życie – jest idiotyczne. Nie jesteśmy równi przez decyzje, jakie podejmowaliśmy w poprzednich inkarnacjach i role, jakie mamy do spełnienia [ciężko jest np. leczyć kogoś z traumy, nie przeżywszy jej i nie zrozumiawszy jej dogłębnie. Bez sensu byłoby też urodzić się z ogromnymi ambicjami intelektualnymi i pracować przez większość życia przy czyszczeniu kanałów, chyba że to np. byłaby kara za to, że komuś kiedyś nie pozwoliliśmy swoich ambicji spełnić i skazaliśmy go na życie spędzone na wykonywaniu najbrudniejszych i najbardziej poniżających z robót]).

Tak sobie myślę, że z zaświatów patrzyłbym na to, czego przepracowania odmówiłem i jakie lekcje zostały mi do przerobienia na następne życie i tak, jak teraz nie rozumiem, czemu te lekcje mają służyć, tak w zaświatach nie rozumiałbym tego, czemu marnowałem swoje życie na zdobywanie dóbr materialnych (przypomina mi to sny, jakie miewałem, a w których zbierałem monety po wyschniętym korycie rzeki tylko po to, by obudzić się z niczym).

Ci, którym żyje się dobrze najpewniej nigdy nie zrozumieją, dlaczego nie chcę mieć samochodu czy możliwości spędzania zimy w ciepłych krajach. Odpowiedź jest prosta – czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.

{Nie mówiąc już o tym, że przez całe życie nieświadomie uczyłem się nie definiować swojego szczęścia przez to, co – jak twierdzi społeczeństwo czy marketingowcy i media – mnie uszczęśliwi. Wiem, że modny i drogi samochód czy markowy garnitur to tylko narzędzia, którymi się szybko znudzę, jeśli nie znajdę sposobu na to, by wykorzystać je w sposób zgodny z tym, co postrzegam jako swoją misję w życiu czy tym, co jest moją pasją. Owszem, czasem się zastanawiam się nad tym „jakby to było, gdybym był tym a tym, taki a taki i miał to a to” i czasem dołuje mnie myśl, że wówczas miałbym większe możliwości, ale na co dzień moje poczucie własnej wartości definiuje to, co produktywnego danego dnia zrobiłem i co kocham robić, a nie to, czego posiadania społeczeństwo ode mnie oczekuje. Czuję, że wykonuję potrzebną pracę, której nikt za mnie nie zrobi i ta świadomość mi wystarcza}.

Poza tym nie jestem przekonany, czy w Polsce można zdobyć naprawdę duży majątek całkowicie uczciwie, nie budując go przy tym na ludzkiej krzywdzie (do której zaliczam wyzysk). Nie chciałbym gromadzić majątku w taki sposób, bo wiem, co spotkało osobę, która za pieniądze ukrywała Żydów przed Niemcami, a po zakończeniu wojny po prostu poderżnęła im gardła (sąsiedzi słyszeli stłumione krzyki, błaganie o litość i wołanie o pomoc dochodzące z piwnicy). Teraz w tej rodzinie (która przez pokolenia korzystała z „zaradności” tej osoby) urodziła się dziewczynka z nieuleczalną, bardzo rzadką chorobą, która – jak na moje oko – wygląda na samoistną łamliwość kości, z powodu której kości łamią się np. podczas snu. Przypadek? Nie sądzę. Zauważ też, że ta dziewczynka jest tak ograniczona ruchowo, jak Ci Żydzi byli w tej piwnicy. Jeśli to naprawdę reinkarnacja sprawcy tej rzezi, to musi ona teraz cierpieć przez tyle dni, ile odebrała z życia swoim ofiarom. Jest ona również tak samo zdana na pomoc rodziny, jak oni byli zdani na łaskę sprawcy.

Często, gdy człowiek znajdzie drogę na skróty do swojej "Ziemi Obiecanej", czuje się, jakby miał Boga po swojej stronie, a w połowie drogi i tak kończy jak Egipcjanie...

Często, gdy człowiek znajdzie drogę na skróty do swojej „Ziemi Obiecanej”, czuje się, jakby miał Boga po swojej stronie, a w połowie drogi i tak kończy jak Egipcjanie…

Oczywiście, to ekstremalny przypadek, ale czy np. sami chcielibyście się męczyć z kredytem, do którego zaciągnięcia skłoniliście kogoś, kto nie był w stanie go spłacić albo użerać się całe życie z oszustami jak osoba, o której pisałem powyżej? A może chcielibyście przepracować całe życie za grosze i bez ubezpieczenia jak ludzie, których wykorzystywanie mogło wam w poprzednim życiu pomóc zgromadzić ogromny majątek?

Łatwo sobie wyobrazić, w jaki sposób role mogłyby się odwrócić.

Kiedy jest się porządnym człowiekiem, ciężko zrozumieć, dlaczego np. było się maltretowanym w szkole czy dlaczego ma się „dysfunkcyjnego” rodzica, ale nabiera to sensu, gdy dopuści się do siebie myśl, że w poprzednim życiu samemu nie było się wobec tych osób w porządku. Wiem, że podobnie mogło być w moim przypadku.

Teraz przynajmniej mam pewność, że dopóki nie spotykają mnie większe nieszczęścia, których przyczyn nie potrafię doszukać się w czymś, co zrobiłem – żyję w miarę dobrze.

Oczywiście, każdy z nas ma inne wartości, toteż część z was może krzywić się na myśl o życiu według podobnych zasad i ja to rozumiem. Każdy z nas ma inną karmę, inne przeznaczenie i inną rolę w życiu. Jedyne na co chcę was uczulić to możliwość, że nieszczęścia, jakie was spotykają mogą być sygnałem do zmiany czegoś w waszym postępowaniu. Kto wie, może uszczęśliwicie przez to osoby, na których wam zależy, a przez to sami staniecie się szczęśliwsi?

Ja cierpiałem przez awantury w domu, dopóki nie poszedłem do pierwszej pracy. Po tym one praktycznie ustały. Może to, co was spotyka również próbuje wam przekazać jakąś wiadomość? Przemyślcie to.

To zadziwiające, jakie usprawiedliwienia człowiek potrafi znaleźć, byleby tylko nie przyznać przed sobą, że odpowiada za nieszczęścia, jakie mu się przytrafiają.

O karmie i reinkarnacji mógłbym pisać jeszcze długo, ale – jak sądzę – dla części z was byłoby to więcej niż jesteście w stanie przełknąć. W związku z tym najlepiej będzie, jeśli w tym miejscu ten post zakończę. Mam nadzieję, że sobie to przemyślicie. Może nawet przypomnicie sobie momenty w waszym życiu, które można byłoby uznać za działanie (natychmiastowej) karmy? Może pewne nieszczęścia przestaną was spotykać, gdy zrozumiecie, czego one próbują was nauczyć.

Hej, widzicie te przyciski udostępniania pod tekstem? Bardzo, ale to bardzo was proszę, udostępnijcie ten tekst swoim znajomym na Facebooku, Twitterze, NK, Tumblrze lub na innych popularnych stronach. Nie przejmujcie się, że „i tak go nikt nie przeczyta” – samo to, że ludzie zobaczą, że taki blog jak mój w ogóle istnieje jest już dużą pomocą. Udostępnienie za pomocą tych przycisków zajmie wam tylko kilka sekund, a mnie bardzo pomoże. Jest to naprawdę kluczowe dla przyszłości tego bloga.

Z góry bardzo, bardzo dziękuję za jakąkolwiek pomoc i serdecznie pozdrawiam.

Jakub „Antypaladyn Pedigri” Luberda, 13 Stycznia 2013, 00:10, Rabka-Zdrój

Nie lubię ludzi.

Tak, wreszcie to powiedziałem. I czuję się z tym świetnie.

Niby wiedziałem to od dawna, ale wielu wokół (dziwnym trafem byli to sami ekstrawertycy) przekonywali mnie, że myślę tak tylko dlatego, że ich unikam.

Pomyślałem, że może i tak było, więc w końcu im uwierzyłem.

Choć nie do końca byli w błędzie (zdołałem trafić na takie osoby, z którymi się dobrze dogadywałem), fakt pozostał faktem. Nie lubię ludzi.

Nie, nie na tyle, by dziabać nożem obcych w centrum handlowym jak ostatnio gość w galerii Vivo w Stalowej Woli, czy strzelać do nich jak inny typ w Stanach Zjednoczonych w… w… *rzucam lotką w tarczę z dotychczasowymi lokacjami* w trakcie koncertu country w Las Vegas.

Wiem, że nie jestem idealny i ta świadomość sprawia, że gdziekolwiek się znajduję, staram się pozostawić za sobą jak najmniej złych wspomnień.

Jestem dyplomatyczny, idę na kompromisy i chętnie pomagam. Nie wywołuję konfliktów i sumiennie wykonuję swoje obowiązki (na ile potrafię). Staram się być uczciwy (co nie zawsze się udaje, jak choćby wtedy, gdy szef narzuca ci podejrzane praktyki typu omijanie kasy fiskalnej przy zakupach pewnych produktów). Uczciwość to cecha, którą pielęgnowałem od najmłodszych lat, widząc, że jedna z osób z mojej rodziny ma do niej zbyt „otwarte” podejście.

Mimo to w ciągu ostatniego roku nie spotkało mnie w dziedzinie relacji międzyludzkich w pracy nic poza samymi rozczarowaniami.

Jestem osobą typu „wejść i wyjść”. Nie mieszam się w cudze sprawy. Szczególnie, jeśli nikomu nie dzieje się poważniejsza krzywda. Jesteśmy w końcu ludźmi dorosłymi i każdy odpowiada za siebie. Ja robię tak, by żyć w zgodzie z własnym sumieniem, bo w ciągu życia dostałem wystarczająco dużo dowodów na to, że to, jak postępujemy – dobrze czy źle – zawsze do nas wraca. [Jak wówczas, gdy osoba z mojej rodziny postanowiła oszczędzić pieniędzy na dokładaniu się do wspólnych rachunków i te oszczędzone pieniądze straciła przez to, że okradziono samochód pod jej opieką, dostała mandat za wyciek oleju, a szef jej nie wypłacił].

Pomimo tego nie dane mi było w spokoju pracować, bo zostałem zaplątany w intrygi polityczne wewnątrz każdej z trzech firm, w których ostatnio byłem zatrudniony. Jak zwykle było to podejście „co złego, to na nowego”.

W jednej próbowano mnie wrobić w braki w kasie, którym nie zawiniłem (tylko ostatni debil kradłby z własnej kasy, za której rozliczenie odpowiada), a w drugiej – już pierwszego dnia podpuszczano mnie, bym w zasięgu kamer poczęstował się towarem firmy, bo „wszyscy tak robią” (odmawiałem wielokrotnie, ale i tak wciśnięto mi jeden z wyrobów do rąk). Ostatecznie zrezygnowałem z tej drugiej pracy po trzech dniach, bo  szefostwo oczekiwało, że po tym czasie będę umiał tyle, co doświadczony pracownik. Współpracownicy przedstawili mu moje zasługi tak, jakbym przez całą zmianę tylko się plątał.

Tak, jak to widzę, problem polegał na konflikcie interesów szefów i pracowników. Szefom zależało, by moja pomoc skróciła czas pracy współpracowników. Gdybym przyspieszył proces o choćby godzinę, oszczędziliby miesięcznie ok. 400 zł na każdym z nich. Im to jednak najwyraźniej nie było w smak, więc próbowali się mnie pozbyć. Tym bardziej, że był to system „jak skończysz wcześniej, to wyjdziesz wcześniej”. Nie doszłoby to tego, gdyby pracowali obowiązkowo osiem godzin i płacono im za osiem godzin bez względu na to, o której się wyrobią. W tym, że pracownicy robili mniej niż osiem godzin był cel. Pracodawcy często proszą pracowników, by zostali dłużej, ponad normowany czas, by uniknąć płacenia im jak komuś na pełnym etacie. I tak właśnie miałem w poprzedniej pracy, gdzie obsługiwałem kasę.

Być może każdy tak ma. Znosi pracę, której nie lubi z zaciśniętymi zębami, bo musi. Bo ma kredyt i dzieci na utrzymaniu.

Mnie jednak kazało się to zastanowić nad czymś, co nurtowało mnie od dawna. Motyw, który poruszył film animowany „Ralf Demolka” i „Księga Życia”. Pierwszy mówi o tym, że nie możesz zmienić tego, kim jesteś, więc czemu nie wykorzystać tego, co masz i czym jesteś jak najlepiej? Drugi mówi o odwadze do bycia sobą w obliczu presji spełniania oczekiwań otoczenia.

Gdzie kończy się odgrywanie obcej mi roli? Czy moje życie będzie aż do samego końca polegało na poświęcaniu się dla innych? Czy znajdę kiedyś odwagę, by być sobą? Żyć jako artysta?

W tym punkcie życia wydaje mi się, że jedynym wyborem, jaki mam jest wybór pomiędzy pracą dla kogoś, gdzie będę znosił dalsze nadużycia, a własną firmą, do czego nie mam absolutnie żadnego przygotowania. Nie mam nawet poczucia własnej wartości i wiary we własne siły, bo to odebrały mi lata szkolne, gdy znęcali się nade mną psychicznie, emocjonalnie, a i nieraz fizycznie równieśnicy z klasy. Tak samo, jak w przypadku ludzi w wyżej wymienionych miejscach pracy nie rozumiem, co budziło ich niechęć. Owszem, nie byłem towarzyski, ale też nikomu nie wchodziłem w drogę, po cichu skupiając się na własnych zainteresowaniach.

I właśnie teraz, gdy moja sytuacja finansowa przyciska mnie, bym zaczął szukać kolejnego zajęcia, które najpewniej tylko pogłębi moją depresję, zaczynam się zastanawiać: a jeśli moim losem jest iść po linii najmniejszego oporu? Może zamiast próbować sił w czymś, w czym nie mam doświadczenia i do czego się najwyraźniej nie nadaję, może czas rozważyć wykorzystanie talentów, z którymi się urodziłem? Nawet, jeśli nie są praktyczne czy dochodowe?

Dlatego też zacząłem pracować nad swoją obecnością w mediach społecznościowych, swoją bazą marketingową. Nie dlatego, że mam produkt do sprzedania, ale dlatego, że chcę wreszcie uwierzyć, że potrafię wzbudzić zainteresowanie tym, co mam do zaoferowania. Że jestem lepszy w tym, co robię, niż chcę przed sobą przyznać (mimo licznych uzdolnień nie wydaje mi się, bym w czymkolwiek był naprawdę dobry).

Dopiero wtedy, gdy tę bazę zbuduję, będę miał na tyle pewności siebie, by założyć własną działalność i sprzedawać to, co mam światu do zaoferowania.

Mam jednak świadomość, że to może być kolejny sposób, w jaki adrenalina wydzielana na myśl o chodzeniu za pracą i znoszeniu odmów skłania mnie do ucieczki w przyjemności i nierealne wyobrażenia. Obawiam się tego, ale z drugiej strony – ile można się bać? Obawiałem się zmian całe życie. Być może teraz nadszedł czas, by w końcu stawić im czoła.

Na moich warunkach.

Jakub „Antypaladyn Pedigri” Luberda, 6 Listopad 2017, 00:00, Rabka-Zdrój.

…tuż przed zrobieniem czegoś, co wedle wszelkiego prawdopodobieństwa może pójść tylko okropnie źle, a co lekceważysz, wmawiając sobie, że będziesz szczególnie ostrożny – tylko po to, by przekonać się, że faktycznie poszło to okropnie źle.

10 Listopad 2015, 23:09, Rabka-Zdrój

Bardzo często śmierć w mojej rodzinie czy w kręgu moich znajomych poprzedzają swego rodzaju znaki dane przez los.

Czasem łapię się na tym, że rozpoznaję je jako takie znaki, zanim ten ktoś umrze, a czasem – dopiero, gdy jest po wszystkim.

Najczęściej te znaki mają charakter odpowiadający charakterowi czy osobowości danej osoby. Dla przykładu: zanim zmarł kuzyn mojej matki, w radiu zaczęło grać „You’re in the Army Now” („Teraz jesteś w wojsku”) Status Quo. Samo w sobie to nic nadzwyczajnego, bo tą piosenkę często w tej stacji puszczają. Znaczenia jednak nabiera to, że sam tytuł ściśle wiązał się z losem kuzyna matki, który właśnie będąc w wojsku nabawił się choroby, która towarzyszyła mu przez resztę życia i wskutek której po wielu latach zmarł.

Co więcej, radio w połowie piosenki na długą chwilę po prostu przestało grać.

Zamilkło.

Zaledwie parę tygodni zwróciłem uwagę na to, że paląc w piecu, położyłem dwie długie szczapy drewna na wiadrze tak, że przypominały znak krzyża. Nawet podzieliłem się z tym odkryciem z rodziną, więc może ona nawet poświadczyć, że tak było.

I co się okazało? Zaledwie trzy dni później dowiedzieliśmy się, że kuzyn ojca – kościelny – spiesząc się na mszę, przewrócił się na rowerze i uderzył głową w kamień. Niedługo potem zmarł.

Czy swój wypadek zlekceważył, czy też został zignorowany przez lekarza – nie wiem.

Pamiętam również, że zostałem poproszony przez matkę, by kupić kartkę na święta Bożego Narodzenia, bo chciała ją wysłać do rodziny w Tenczynie koło Lubnia (w Małopolsce).

Czy to ja wybrałem kartkę, czy też wybrała ją dla mnie sprzedawczyni nie pamiętam. Ważne było to, że była czarna.

Na parę dni przed świętami wydarzył się wypadek samochodowy, w którym zginęła moja ciotka.

Należała właśnie do rodziny mieszkającej w Tenczynie. W tym samym domu, do którego wysłaliśmy kartkę.

Pewnie zdążyłbym zapomnieć o tym, jak wyglądała, gdyby nie to, że moja babka a matka mojej matki na pogrzebie mi o tym przypomniała.

Nie robiła tego z jakimś wielkim wyrzutem, ale jednak widziała związek między jednym a drugim.

Były oczywiście inne znaki, jak to, że bardzo jej zależało, bym nie odwoływał korepetycji dla jej syna danego dnia, bo miałaby pretekst, by do nas przyjechać. Był to oczywiście ostatni raz, gdy moja matka widziała ją żywą.

Również dzień wypadku był szczególny, bo ciotka wręcz wybłagała u szefowej to, by pozwoliła jej wyjechać do Polski (pracowała za granicą) akurat w ten dzień. Szefowa bardzo się opierała, ale w końcu jednak uległa.

W poście „Dlaczego pokonując życiowe przepaści zyskujemy poczucie celowości życia?” opisałem przypadek, gdzie na kilka godzin przed samobójstwem bliskiej osoby mojej bratowej i kolegi z klasy mojego ojca, czy to niechcący, czy też intuicyjnie zjechałem z niepowiązanego tematu, o którym wtedy pisałem na aluzje do samobójstwa, wieszania się i Judasza.

Miało to o tyle wielkie znaczenie, że ta osoba się powiesiła.

Nie zawsze jednak takie znaki były przyjemne (to znaczy, nigdy nie są, ale rzadko kiedy sprawiają wrażenie złośliwego Poltergeista). Niedługo przed tym, gdy powiesił się przyjaciel moich rodziców, krewny mojego byłego pracodawcy i przyjaciela oraz ojciec moich dobrych kolegów z dzieciństwa, straciłem ulubiony kubek z kalendarzem.

Straciłem go w nie-byle-jaki sposób.

Otóż, siedziałem w swoim pokoju, przy biurku ustawionym bokiem do kuchni, gdy nagle usłyszałem huk. Popatrzyłem w  tamtą stronę i zobaczyłem jego odłamki na podłodze.

Nie miał prawa spaść przez moją czy czyjąkolwiek nieostrożność, bo mam alergię na ludzi kładących naczynia na samym skraju stołów czy innych wysokich powierzchni. Na pewno bym dopilnował, by tak nie stał.

Nikogo też w kuchni nie było. Wiem, bo nie mam w pokoju drzwi. Wiedziałbym, gdyby ktoś tam był.

Światło było zgaszone, więc nie uszłoby mojej uwadze, gdyby ktoś je włączył.

Tak czy inaczej, natychmiast wstałem i poszedłem sprawdzić, co się stało. Myślałem, że to może koty, które wówczas mieszkały w naszym domu buszowały po barku, na którym ten kubek stał.

Okazało się, że nie. Gdy włączyłem światło, okazało się, że oba w tym czasie spały.

To, że kubek został strącony z takim gniewem odpowiadało temu, że przez wywołany rakiem alkoholizm zrobił się agresywny i w końcu został wyrzucony z domu.

Nie był to jednak jedyny znak.

Tuż przed jego śmiercią zobaczyłem go po drugiej stronie ulicy, tuż przed jego domem, gdy wracałem ze szkoły. Szedł w przeciwnym kierunku.

Później dowiedziałem się, że to nie mógł być on, bo w tym czasie zaginął.

Jak to więc możliwe, że go w tym czasie widziałem?

Możliwe, że to był tzw. „zwiastun”. Projekcja osoby zmarłej w miejscu, w której jej nie powinno być.

To samo przydarzyło się mojej matce, gdy wracała ze szkoły. Nie wiedziała, że w czasie, gdy była w szkole zmarła jej ukochana babka. Zdziwiło ją jednak to, że spotkała babkę kilometr od domu, bo jej babka była w tym czasie praktycznie sparaliżowana.

Zwiastuny często mają to do siebie, że się nie odzywają, a tuż po ich spotkaniu nie potrafimy nawet OGÓLNIE powiedzieć, w co były ubrane. Ani jakiego koloru były, ani z jakiego materiału je wykonano – nic. Zupełnie, jakby te osoby były wytworem wyobraźni.

Co innego, gdybym tylko przelotnie spojrzał na tamtego samobójcę. Ale tak nie było. Patrzyłem się w jego kierunku dopóki się nie minęliśmy – przez długą chwilę.

Ciekawy przypadek stanowi mój wuj. W chwili, gdy zmarł jego ojciec był na wyjeździe. Wrócił cały roztrzęsiony. Twierdził, że jego ojciec stanął mu na środku drogi i że go potrącił. Wyszedł z samochodu, by go szukać, ale nie znalazł śladu jego ciała. Dopiero w domu dowiedział się, że jego ojciec od kilku godzin nie żyje – zmarł w domu na raka skóry (czerniaka).

Pamiętam również pewien pół-sen. Zaczęło się od tego, że nagle, przed północą, niespodziewanie spadła jakość łącza internetowego i napięcie prądu. Nie mogłem już siedzieć w Internecie, więc poszedłem spać.

Sen, jaki przyszedł tamtej nocy był dziwny. Nawet do końca nie wiem, czy to był sen. Widziałem sam siebie w miejscu, w którym leżałem. Do dziś pamiętam każdy szczegół. Zacząłem słyszeć dźwięki dochodzące z drzwi na parterze. Zamykania i otwierania, zamykania i otwierania. Zrobiło mi się bardzo nieswojo, ale usłyszałem w głowie, że nie powinienem się bać i że gdy nie będę schodził na dół (spałem na piętrze), nic mi nie będzie. Więc posłuchałem.

To, co przemawia za tym, że to był sen to fakt, że nie będąc na dole, wiedziałem jak wygląda osoba, która nas „odwiedziła”. Nie nie do końca ją wówczas rozpoznałem (choć miałem pewne podejrzenia), ale gdy nazajutrz opowiedziałem matce, jak wyglądała, jednoznacznie rozpoznała w nim starego elektryka S., bardzo dobrego przyjaciela mojego ojca. S. zmarł kilka lat wcześniej, o ile dobrze pamiętam.

Tak czy inaczej, widziałem, że przyszedł ojca ostrzec przed jeżdżeniem samochodem w tych dniach.

Czy faktycznie – po cichu – zastosował się do tego ostrzeżenia, czy po prostu miał szczęście i nie uległ żadnemu wypadkowi – nie wiem. Nie pamiętam nawet, czy musiał w tamtym czasie gdzieś jeździć. Ważne jest to, że ostrzeżenie okazało się dotyczyć całego naszego domu. Zaledwie parę dni później wydarzył się wypadek samochodowy, w którym zginęła siostra chłopaka, z którym chodziłem do klasy w podstawówce, kolega z klasy mojego brata, a kuzyn sąsiada i bardzo dobrego przyjaciela (przyjaciela z dzieciństwa) został poważnie ranny (ale przeżył).

Ja wiem, ja wiem – dla kogoś, kto nigdy podobnych przeżyć nie miał, może się to wszystko wydawać wyssane z palca.

Co bym jednak nie powiedział i tak tych osób nie przekonam.

Jedyny sposób, by to zweryfikować to doświadczyć tego na własnej skórze, ale tego akurat nikomu nie życzę.

Jakub „Antypaladyn Pedigri” Luberda, 8 Listopad 2015, godz. 00:18, Rabka-Zdrój.

Z ciekawości zapytałem kiedyś ludzi śledzących mój inny blog, czy zauważyli taką zależność.

Jak można się domyślić, większość nie zwracała na to uwagi i nie potrafiła powiedzieć, czy w ich życiu tak jest.

Było jednak sporo osób, które czuły, że ich dobre dni są zawsze kosztem następnego.

Nie mówię tutaj o przypadkach, gdzie człowiek mniej lub bardziej świadomie kompensuje sobie odpoczynkiem i przyjemnościami obowiązki, o których wie, że będzie musiał następnego dnia wykonać – albo sytuacje, w których będzie musiał uczestniczyć.

Choć nawet wtedy, gdy człowiek świadomie kompensuje sobie to, co go jutro czeka, życie zdaje się człowiekowi sprzyjać i to w dziedzinach, które są poza jego kontrolą. Na przykład ludzie wydają się wtedy bardziej życzliwi – tak wobec nas, jak i siebie nawzajem.

Głównie chodzi mi jednak o sytuacje, gdy los kompensuje nam zawczasu niespodziewany natłok pracy albo problemy i konflikty, których nie byliśmy w stanie przewidzieć.

Obserwuję tą zależność od kilku lat i nie przypominam sobie, kiedy ostatnio miałem dobry dzień „za nic”.

Owszem, nieraz „odpłata” przychodziła nie po dniu, a po dwóch (czy trzech, jeśli akurat był weekend), ale zawsze jednak następowała.

I zawsze były to trudności na tyle poważne, że od razu można było stwierdzić, że to właśnie o nie chodziło.

Gdybym bowiem liczył, że przez głupie uderzenie się palcem w nogę krzesła czy utratę kilku linijek tekstu w edytorze tekstu przez awarię prądu pula nieszczęść na dany dzień się wyczerpie, czekałaby mnie bardzo niemiła niespodzianka.

Kusi mnie, by podać przykład sprzed kilku miesięcy, gdzie na kilka godzin przed kryzysem powiedziałem osobie, której też ten kryzys dotyczył, że spodziewam się, iż następny dzień będzie ciężki, bo ten był podejrzanie udany. Jednak dotyczy to – powiedzmy – projektu grupowego, w którym brały udział osoby, które mam w znajomych na Facebooku, więc nie chciałbym rozdrapywać starych ran.

Mam jednak inny. Miałem taki właśnie dobry dzień, gdy skończyłem poprawiać część pierwszego rozdziału mojej powieści. Był to czas, gdy pisałem w bardzo pretensjonalny sposób – zdaniami wielokrotnie złożonymi, zbyt pokrętnymi, zbyt pompatycznymi i zbyt długimi. Ale wtedy o tym jeszcze nie wiedziałem. Uważałem, że to literatura awangardowa, nowatorska, więc na swój sposób genialna. Podałem więc link do tekstu na pewnym forum literackim w nadziei na opinie.

I wtedy tekstem zainteresowała się analizatornia.

To taki blog, który w bardzo złośliwy sposób pastwi się nad stylem, językiem, logiką, treścią opowiadań publikowanych w Internecie.

Tak więc opisali mój.

Bolało.

Po wielu miesiącach niepisania doszedłem jednak do wniosku, że analizatorzy mieli rację. Nie wiem, czy i jak szybko doszedłbym do tego wniosku, gdybym nie miał już kilkunastu przeczytanych poradników pisarskich na koncie (żeby nie było – to nie one nauczyły mnie tak pisać. Raczej popadłem w przekonanie o tym, że awangardowość automatycznie robi z ciebie literackiego geniusza. Mimo tego, że właśnie przed tym ostrzegał bodaj sam Dean Koontz w swoim poradniku. A ostrzegał dlatego, że sam się za takiego uważał, dopóki pewna redaktorka go nie wyprostowała).

Ogólnie opisana powyżej teoria kompensacji wpisuje się w powiedzenie, że „fortuna kołem się toczy”, ale tutaj czas pomiędzy byciem „na wozie” a „pod wozem” jest skrócony. Ponadto, podkreślona jest rola amortyzowania niepomyślnych wydarzeń przez te pomyślne.

Widać to na przykładzie sytuacji Marka Jensena, głowy zespołu Epica, który na swoim profilu na Facebooku napisał, że nie wie, czy się cieszyć z tego, że ukończył prace nad nowym albumem („The Quantum Enigma”), gdy jednocześnie zmarła mu bardzo bliska osoba.

Ale wracając do tego, co napisałem wcześniej…

Z jednej strony zazdroszczę tym, którzy potrafią korzystać z dobrego dnia bez obaw o jutro. A z drugiej… mając świadomość, że w taki dzień, na jaki się jutrzejszy zapowiada, niewiele zrobię, moja produktywność w ten dobry dzień wzrasta wielokrotnie.

Jednak gorzka świadomość, że następny dzień najpewniej nie będzie przyjemny pozostaje i nie pozwala się tym dobrym dniem tak naprawdę cieszyć. Jedyne co pozostaje, to zająć się czymś, co się lubi robić i choć na chwilę zapomnieć.

Jakub „Antypaladyn Pedigri” Luberda, 25 Październik 2015, 18:25,  Rabka-Zdrój.

Jest dziedzina wiedzy, na której temat chciałbym wiedzieć wszystko. Jest to jednak tak obszerna dziedzina wiedzy, że można byłoby ją studiować przez całe życie i nadal być dalekim jej opanowania do mistrzostwa. Moją bolączką jest to, że wiedza z zakresu tej dziedziny jest tak bardzo rozproszona w sieci po forach, portalach, blogach czy grupach na Facebooku, że samo wyszukiwanie ich potrafi człowieka zmęczyć i przerosnąć. Nie mówiąc już o źródłach poza zasięgiem Internetu: książkach (szczególnie tych niewydanych w Polsce), artykułach w pismach specjalistycznych czy wykładach na konferencjach.

Chciałbym, aby powstał taki czytnik RSS, który zbierałby informacje na wybrany temat z dosłownie całej sieci. Czytnik RSS to taka strona lub program, gdzie można czytać w jednym miejscu dowolnie przez siebie „zaprenumerowane” strony internetowe, portale, blogi itp. Nie trzeba wyszukiwać tych witryn i sprawdzać, czy były aktualizowane, bo wszystkie aktualizacje automatycznie pojawiają się w czytniku).

Użytkownicy tego czytnika tworzyliby społeczność, która oceniałaby pozyskane przez tą hybrydę czytnika i agregatora treści informacje jako np. „rzetelne”, „niesprawdzone”, „nowatorskie”, „odpowiednie dla początkujących”, „błędne” itd. Najwyżej oceniane fragmenty byłyby najbardziej widoczne. Dostępne, choć wyraźnie oznaczone byłyby fragmenty nisko ocenione, aby każdy mógł sam się przekonać, czy zgadza się z taką oceną społeczności. W ten sposób użytkownicy pomagaliby sobie nawzajem oszczędzać czas na przeszukiwanie treści z danej dziedziny. A jest na czym oszczędzać czas, bo wiele informacji się powtarza, a część jest tylko niesprawdzonym wymysłem autora.

Idealny czytnik dobrze organizowałby pozyskane fragmenty według daty ich pozyskania. Ponadto wiązałby się z jak najmniejszą ilością klikania. Najlepiej, gdyby miał ciągłe przewijanie z możliwością przejścia na podział na strony, gdy treści znajdą się tak głęboko na liście przeglądanych treści, że trzeba byłoby przeglądać jeszcze raz te same treści + nowe, które się nagromadziły, aby do nich dotrzeć. Osobiście bardzo lubię opcję, gdzie mogę kliknąć krzyżyk w rogu posta, dzięki czemu post znika bez odświeżania całej strony, a następny post płynnie zajmuje jego miejsce.

Inny pomysł, jaki zaadoptowałbym z Tumblra to bardzo wyspecjalizowane kanały, które można byłoby subskrybować. W ten sposób można byłoby filtrować i priorytetyzować treści pojawiające się w czytniku. Ktoś mógłby np. preferować pod-dziedzinę dotyczącą związków, a inny wydarzeń na świecie. Tak jak na Tumblrze te kanały można byłoby łączyć w różne kombinacje i śledzić innych użytkowników, którzy subskrybują odpowiadające nam kanały lub dzielą się interesującymi nas treściami.

Element kanałów, które można subskrybować lub użytkowników, którzy dzielą się interesującymi nas fragmentami jest po to, aby uczynić natłok agregowanych fragmentów łatwiejszym w odbiorze. Dany człowiek może preferować przeczytanie czegoś dopiero po tym, jak ktoś, kogo gustom ufa przeczyta i oceni to jako wartościowe pierwszy.

Czytnik mógłby się opierać na botach indeksujących strony jak w przypadku Google, choć wątpię, by odtworzenie tak wyrafinowanych algorytmów, jakie posiadają boty Google było łatwym zadaniem. Pozyskiwanie fragmentów opierałoby się zarówno na słowach kluczowych, jak i pracy użytkowników tagujących dane fragmenty czy przesyłających zrzuty ekranów do bazy treści na stronie społeczności.

Jest to na chwilę obecną bardzo luźny koncept i nie potrafię sobie wyobrazić wszystkich jego elementów czy opcji. Jestem jednak pewien, że ewentualne problemy i rozwiązania „wyszłyby w praniu”, gdyby tak zająć się opracowywaniem tego czytnika na poważnie.

Jeśli ktoś chciałby się stworzenia takiego czytnika podjąć, ma moje błogosławieństwo. Nie będę sobie rościć pretensji do pomysłu, bo wolałbym zobaczyć ten pomysł zrealizowany i mieć możliwość korzystania z takiego czytnika niż czekać, aż znajdzie się ktoś gotowy zapłacić za wykorzystanie tego pomysłu.

Pomysł to zresztą nie wszystko. Jeśli ktoś jest gotów włożyć wysiłek w jego zrealizowanie i ten twór wykorzystywać etycznie (a nie zrobić z niego odpowiednika pobieraczka.pl czy pewnego konwertera formatów video, który automatycznie zaznaczał opcję zastąpienia wyszukiwarki w przeglądarce wyszukiwarką sponsora, ale przełączał ekran tak szybko, że człowiek nie był w stanie tej opcji odznaczyć), zasługuje na to, by ze zrealizowanego pomysłu czerpać korzyści. Ja nie mam do takich przedsięwzięć programistycznych ani zdolności, ani cierpliwości, więc chciałbym, aby ktoś spełnił to moje marzenie i pozwolił poczuć, że zostawiam po sobie jakieś dziedzictwo.

Jakub „Antypaladyn Pedigri” Luberda, 5 Grudzień 2014, 00:15, Rabka-Zdrój.